W
zasadzie to nie miała być recenzja zbiorowa. Tak się akurat
zdarzyło, że w tym samym czasie skończyłam czytać te dwie
książki i mimo, iż pozornie nie mają ze sobą absolutnie nic
wspólnego, ja zauważyłam kilka rzeczy, które je łączą.
Obie
te książki od bardzo dawna zalegały na moim "stosie płaczu"
(przez niektórych nazywanym stosem hańby), wraz z innymi pozycjami,
czekającymi na swoją kolej. Alicja spędziła na nim nieco więcej
czasu, ale to Katarzynę zaczęłam czytać jako pierwszą, więc
dajmy jej pierwszeństwo i tym razem.
Dla
jednych była bezlitosną królową, którą wprowadziła Francję w
erę barbarzyńskiej przemocy; dla innych oddaną wybawczynią
monarchii.
Powieść
odsłania przed nami intymny świat Katarzyny Medycejskiej, kobiety,
która dla dobra rodziny i państwa podjęła zabójczą walkę o
władzę, poświęcając swoje uczucia na ołtarzu powinności
królowej.
"Wyznania
Katarzyny Medycejskiej" to niezwykła podróż od baśniowej
doliny Loary, przez bitewne pola wojen religijnych, po wypełnione
motłochem ulice Paryża - podróż, której bohaterka jest jedną z
najbardziej oczernianych i niedocenianych władczyń świata.
(źródło
opisu: https://publicat.pl/ksiaznica)
Książka
ma dobrą opinię na lubimyczytać.pl, tematyka jak najbardziej mnie
interesowała, poza tym muszę przyznać, że mam słabość do
kontrowersyjnych postaci, zwłaszcza kobiet, nic więc w tym chyba
dziwnego, że gdy dorwałam Katarzynę w internecie za 7zł (!!), nie
wahałam się ani chwili. Musiałam ją mieć!
Przyznaję,
że nie miałam wcześniej styczności z autorem, co zawsze wiąże
się z lekkim ryzykiem - są po prostu tacy autorzy, których się
nie lubi, bez żadnego konkretnego powodu. Czy pan Gortner będzie
jednym z nich?
Chyba
się nad tym zbyt długo nie zastanawiałam. Historie królowych są
pasjonujące same w sobie a ja byłam zdecydowana dobrnąć do końca,
choćbym miała wkładać zapałki pod powieki!
O
kim jest ta książka?
Jak
podpowiada nam wujek Google Katarzyna Medycejska (czy
też Caterina Maria Romola di Lorenzo de' Medici) była księżną
z rodu włoskich Medyceuszy. Bardzo szybko została
sierotą i trafiła pod opiekę ciotki. Ale i to nie trwało chyba
zbyt długo, bo już jako czternastolatka została narzeczoną a
później żoną delfina Francji. Warto wspomnieć, że zanim do tego
doszło znajdowała się pod opieką nieprzychylnych jej (lekkie
niedopowiedzenie) sióstr zakonnych, które postawiły sobie za punkt
honoru upodlenie przyszłej królowej. Katarzyna miała jednak to
szczęście (?), że dwóch jej stryjów było papieżami, a za
sprawą jednego z nich wyruszyła do Francji, by stać się żoną
młodszego syna króla i wszystko wskazywało na to, że to jedyny
honor, jaki ją czeka. Jej mąż, nie dość, że póki co nie
miał przed sobą królewskiej przyszłości, to jeszcze miał
kochankę i to taką, jakie śnią się po nocach wszystkim żonom.
Diana de Poitiers mogła się wydawać kiepską konkurencją, nie
była już młódką i miała na koncie małżeństwo, ale w jakiś
sposób potrafiła owinąć sobie delfina wokół malutkiego palca.
Katarzyna, jak większość żon z królewskich rodzin w tamtych
czasach, godziła się na jej obecność w swoim życiu, choć
najchętniej nafaszerowałaby ją arszenikiem i wrzuciła do
najbliższej fosy. Latami tkwiła w cieniu swojej rywalki a potem
było już tylko weselej. Początkowo nie mogła zajść w ciążę,
ale gdy już jej się udało, urodziła dziesięcioro dzieci, w tym
trzech królów Francji...Gdy po wielu, wielu latach zaczęła ją
łączyć z mężem nić porozumienia, Franciszek zmarł a władzę
przejął ich syn, Franciszek II. I ruszyła lawina prześladowań
społecznych.
To
były czasy po reformacji i Europa podzieliła się na katolicką i
protestancką. Jako, że zawsze warto było mieć wsparcie papieża,
a papież nie był zbyt pozytywnie nastawiony do protestantów oraz
wielu było wtedy osób o skrajnych poglądach, rozpoczęły się
prześladowania. Również w świeżo osieroconej Francji. Katarzyna,
jako osoba (wbrew pozorom) tolerancyjna i miłująca pokój,
próbowała zapanować nad zapędami katolików, ale była to bardzo
trudna, żmudna walka, którą prowadziła do końca swoich dni...
Jako
królowa-matka służyła radą trzem swoim synom i nie cofnęła się
nawet przed wydaniem swojej córki, słynnej Margot, za hugenota,
byle zapewnić pokój w państwie. Cóż, ten akurat pomysł nie do
końca wypalił.
Podobała
mi się i wciąż mi się podoba idea ukazania Katarzyny jako
bardziej ludzkiej. Żaden władca nie jest potworem z bagien, choćby
nie wiem jak uparcie pracował na taką opinię i fajnie jest czasem,
dla odmiany, spojrzeć na człowieka z tej jaśniejszej (może nie
bardzo, ale choć trochę) strony. Osoba, której przez wieki
przylepiono łatkę krwiożerczej bestii, ma wtedy szansę być
zrozumiana, poznana. Jak widać po opisie książki (i jak poniekąd
wynika z fabuły), Katarzynę obwiniano o wiele rozlewów krwi. I
trzeba przyznać, że choć autor stara się ze wszystkich sił
"uczłowieczyć" Katarzynę, pokazać nam ją po prostu
jako matkę i władczynię, znającą swoje powinności i
wypełniającej je, to nie popada przy tym w przesadę. Często w
tego typu powieściach raziło mnie nachalne wmawianie czytelnikowi,
że potwór miał bardzo dobre powody, aby popełniać swoje
potworności. Czy taka nachalna agitacja nie odnosi zwykle odwrotnego
skutku? W tym wypadku autor prowadził ewidentną kampanię na rzecz
poprawienia wizerunku Katarzyny, ale nie miałam ochoty rzucać
książką po ścianach, czyli odniósł oczekiwany skutek.
Katarzyna
rzeczywiście wydaje się bardzo ludzka i autentyczna. Jej postać
nie jest papierowa, po przemyśleniu sytuacji, można wczuć się w
jej położenie i lepiej ją zrozumieć. Faktycznie popełniała
mnóstwo błędów, nie raz chwytała się rozwiązań, które
wydawały się jej najlepsze a po czasie okazywało się, jak fatalne
były ich skutki. Ale o to właśnie chodzi, to uczyniło ją taką
LUDZKĄ.
Gdybym
miała się do czegoś przyczepić, to zdecydowanie byłby to wątek
miłosny po śmierci męża Katarzyny, Franciszka. Nie chcę
się nad tym zbyt bardzo rozwodzić, ale miałam momentami wrażenie,
że czytam podrzędnego harlequina. Tak, rozumiem, że kobieta (nawet
królowa) ma swoje potrzeby i romanse zdarzają się kobietom w
różnym wieku i różnej sytuacji. Nie podobał mi się jedynie
sposób, w jaki było to opisane.
Poza
tym chyba nie mam zastrzeżeń.
Druga
książka, Alicja w krainie rzeczywistości Melanie
Benjamin, również opowiada o postaci, która istniała na prawdę.
Co więcej, większość z nas znała ją od dzieciństwa, nawet o
tym nie wiedząc.
Kim jest tytułowa Alicja?
Lewis
Carroll, a wcześniej profesor matematyki w Oksfordzie i zapalony
fotograf, rzucił urok na całe pokolenia czytelników, tworząc
postać Alicji: dziewczynki wędrującej po Krainie Czarów. Kim była
tajemnicza dziewczynka, która zainspirowała Lewisa Carrolla?
Była
Alicją - ale w krainie bardzo rzeczywistej: dystyngowanego
wiktoriańskiego uporządkowanego świata oksfordzkich wykładowców.
Jej ojciec był dziekanem, a matka najważniejszą osobą w
towarzystwie - królową, która czasem łaskawie ustępowała
miejsca innym królowym, jak wtedy gdy odwiedziła ich Jej Wysokość
Wiktoria. Ona i jej siostry miały być małymi damami. Alicja nie
była. Zbyt często miała potargane włosy i podrapane kolana. I był
dziwny jąkający się pan Dodgson, "ten uprzykrzony nauczyciel
matematyki". Później on został Lewisem Carrollem, a ona jego
Alicją... Ale najpierw pan Dodgson zabierał dziewczynki do Krainy
Czarów: opowiadał - i fotografował.
Alicja
nie rozumiała, dlaczego pewnego dnia nagle ich dom na zawsze
zatrzasnął przed nim drzwi i oboje opuścili Krainę Czarów...
(źródło
opisu: Wydawnictwo Amber, 2010)
Cóż,
jak zawsze zafascynował mnie opis. Trochę też w tym było wpływu
promocyjnej ceny. Z resztą co by to nie było, przekonało mnie do
książki tylko na chwilę, bo po powrocie do domu jakoś przestało
mnie do niej ciągnąć. Alicja przeleżała na półce dobrych kilka
lat i pewnie leżałaby na niej dalej, gdybym nie postanowiła sobie,
że zmuszę się do przeczytania pozycji, które od dawna na to
czekają. I tak zabrałam Alicję na wycieczkę do moich rodziców,
gdzie odcięta od świata (no, prawie), nie miałam nic lepszego do
roboty, niż się za nią zabrać...
Nie
żałuję. Choć książka ma na lubimyczytać.pl opinię gorszą od
Katarzyny (6.98), to bardziej przypadła mi do gustu.
Mniej
więcej wiadomo już o czym jest - tytułowa Alicja była tylko małą
dziewczynką gdy stała się inspiracją do stworzenia bohaterki,
która od wielu lat podbija serca dzieci i dorosłych na całym
świcie. W jej życiu nie było królika z zegarkiem, wiecznie
uśmiechniętego kota z Cheshire ani Kapelusznika. Był za to
wiecznie zabiegany ojciec, kotka Dina i przyjaciel rodziny, pan
Dodgson, jej pierwsza wielka miłość. W tej ostatniej kwestii
bohaterka miała chyba pecha, bo choć z opisu wynika, że ów
matematyk nie wyglądał jak Banderas i ciężko o bardziej
nieciekawą osobistość, to miał spore powodzenie. Podkochiwały
się w nim zarówno jej starsza siostra, jak i ich guwernantka. To
chyba z resztą przyczyniło się do ich rozdzielenia, ale o tym za
chwilę.
Jej
matka chciała, aby wyrosła na damę, ale Alicja miała zbyt dziki
temperament. Podczas gdy jej siostra już jako mała dziewczynka,
zachowywała się jak stara maleńka (siedziała jakby kij połknęła,
zawsze dbała o to, aby się nie ubrudzić podczas zabawy i uczyła
się trików, które w jej mniemaniu były stosowane przez dorosłe
damy), ona nie potrafiła tego dokonać, nawet kiedy bardzo się
starała. Sukienka zawsze musiała się ubrudzić! Prawdopodobnie
właśnie to zwróciło na nią uwagę przyjaciela rodziny,
mieszkającego w pobliżu pana Dodgsona. Alicja wyróżniała się
wśród swojego rodzeństwa tym, że jako jedyna nie bała się być
dzieckiem (co z resztą wcale nie podobało się jej matce). Nie bała
się również kochać.
Pan
Dodgson - moim zdaniem dość podejrzany typ - jako jedyny dorosły
akceptował Alicję taką, jaką ona była. Nie wymagał od niej
nienagannych manier i zawsze czystego kołnierzyka. W jego
towarzystwie dziewczynka czuła się ważna, akceptowana, doceniana
i... kochana. Nie musiała udawać damy - była dzieckiem i tak
chciała się zachowywać a matematykowi bardzo to odpowiadało.
Zaryzykuję stwierdzenie, że to bardzo powszechne zjawisko. Dziecko,
które nie znajduje akceptacji i spełnienia w rodzinie, lgnie do
każdej osoby, która mu je zapewni. Od tego często rozpoczynają
się dramaty - dziecko, szukając miłości i wsparcia, lgnie do
dorosłego, który mu je zapewnie. Jak się potem okazuje, dorosły
nie miał czystych intencji...
Wszyscy
chyba wiedzą co mam na myśli. Pedofilię. Czytając początek tej
książki, gdy Alicja jest jeszcze dzieckiem, często miałam
wrażenie, że z tym właśnie mam do czynienia. Alicja nie kryje
swojego uczucia wobec Dodgsona i nazywa po imieniu uczucia, które
jej zdaniem on do niej żywi: miłość, pożądanie... Nikt mi chyba
nie powie, że dorosły mężczyzna, patrzący z pożądaniem na
dziecko nie jest - delikatnie mówiąc - podejrzany.
No
więc czytałam sobie tą książkę i czytałam, aż doszłam do
kluczowej sceny. Alicja i jej dwie siostry, eskortowane przez pana
Dodgsona, wracają do domu z pikniku. Siedzą już w pociągu a
ponieważ mają za sobą długi, męczący dzień, Alicja zasypia. Za
chwilę popełni błąd, który na zawsze odmieni jej życie. Na wpół
we śnie, na wpół na jawie, całuje pana Dodgsona w usta a
świadkiem pocałunku staje się jej siostra i natychmiast donosi o
wszystkim guwernantce.
Gdyby
nie ich zazdrość, być może sprawa nie przybrałaby aż tak
dramatycznych wymiarów. Choć jest to tylko moja refleksja - nie da
się zaprzeczyć, że już sam fakt, iż pan Dodgson nie
zaprotestował wynosi to zdarzenie z kategorii dziecięcego głupstwa,
do kategorii czynów karygodnych. Bo, że dziecko podkochuje się w
przyjacielu rodziny, który poświęca jej wiele uwagi - to się
zdarza i zazwyczaj jest niegroźne. Ale że ten przyjaciel nie
protestuje wobec tak jawnego okazania uczuć - to jest już nie do
pomyślenia. Nawet teraz, a co dopiero w wiktoriańskiej Anglii.
Koniec
końców drzwi domu na zawsze zamykają się przed panem Dodgsonem.
Alicja traci jedynego przyjaciela i sojusznika. Wrażliwa dziewczynka
wyrasta jednak na ciekawą młodą kobietę i znajduje nową, dorosłą
miłość. Co więcej, jest to miłość odwzajemniona i to nie przez
byle kogo, a przez księcia. Ten związek nie podoba się jej matce,
która zaplanowała już przyszłość młodzieńca z inną swoją
córką, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że
książę zakochał się bez pamięci i nikt nie będzie w stanie
rozdzielić zakochanych!
Tak
by pewnie było, gdyby historię nakręcono w Hollywood. Żyliby
długo i szczęśliwie. Niestety tą historię napisało życie.
Książę
musi oczywiście uzyskać zgodę swojej matki, królowej, by poślubić
ukochaną. I tu zaczynają się schody, ponieważ mimo początkowych
nadziei, królowa ostatecznie nie daje im błogosławieństwa. Plotki
na temat pana Dodgsona ciągną się za nią latami. Jakby tego było
mało, w tym samym czasie umiera młodsza siostra Alicji, Edyta, jej
jedyna przyjaciółka i powiernica. Wydaje się, że taki cios na
zawsze odciśnie się w sercu naszej bohaterki i rzeczywiście tak
jest. Na szczęście udaje jej się w końcu zaleczyć rany, choć
widmo ukochanej siostry i utraconej miłości pozostaną z nią do
śmierci...
Po
4 latach Alicja wychodzi za mąż i rodzi trzech synów. Gdy mijają
lata a ona wiedzie bardzo beztroskie, choć chyba nie do końca
satysfakcjonujące życie, nie spodziewa się jak wielki jeszcze
czeka ją cios.
Wybucha
wojna a wszyscy synowie wyjeżdżają, by walczyć. Alicja obserwuje
zmiany zachodzące w swoich synach, zauważa jak wojna odciska na
nich swoje piętno. Coraz bardziej się boi i z dnia na dzień
spodziewa się najgorszego. W końcu najgorsze nadchodzi. Dwaj
synowie giną podczas walk. I paradoksalnie dopiero w tym momencie
bohaterka zdaje sobie sprawę z uczuć, jakie żywiła do nich
wszystkich. Zbyt późno dostrzega, że jej środkowy syn był jej
ulubieńcem. Łapie się na tym, że wolałaby, aby zamiast niego
umarł najmłodszy... Również w skutek tych wydarzeń dostrzega, że
pól życia spędziła u boku mężczyzny, którego KOCHA. Myśląc
wciąż o utraconej przed laty miłości księcia, nie dostrzegała
tego aż to tej pory! Niedługo potem mąż również umiera, wojna
się kończy i do domu powraca najmłodszy syn. Można by pomyśleć,
że teraz będzie już tylko lepiej. Ale nie, teraz trzeba się
zmierzyć z czymś, z czym córka dziekana i żona bogacza nigdy nie
musiała się liczyć - z biedą. I w tej trudnej sytuacji ostatnią
deską ratunku okazuje się dla Alicji... ona sama. Sprzedaż Alicji
w krainie czarów podarowanej jej przez pana Dodgsona
zapewnia jej nie tylko środki do życia, ale i rozgłos. Bo kto nie
chciałby poznać prawdziwej Alicji?
To
jest historia z happy endem. Alicja stwierdza w końcu, że jest
szczęśliwa. Nie można jej jednak odmówić dramatyzmu. Na pewno
jest to fascynująca opowieść o kobiecie uwięzionej pod postacią
Alicji w krainie czarów. Od jej wydania, do samej śmierci, dla
większości ludzi była po prostu uroczą blond dziewczynką z
bajki, nie prawdziwą kobietą, matką, żoną...
Teraz
pewnie rodzi się pytanie: dlaczego porównuję te dwie książki?
Przecież to zupełnie inne historie! Owszem, ale mają kilka
wspólnych cech:
1.
Obie opowiadają historię kobiet.
To
tylko moje prywatne preferencje, ale zdecydowanie wolę książki
pisane o kobietach i z ich perspektywy. Być może to zwykła kobieca
solidarność, ale lubię czytać o kobietach, których życie nie
oszczędza, a które mimo wszystko radzą sobie i pokazują światu
na co je stać. Te dwie panie zdecydowanie to pokazały. Walka kobiet
z przeciwnościami losu często może się wydawać skazana na
porażkę, bo w końcu kobiety to taka "słaba płeć"
i często słyszą od mężczyzn (i nie tylko), że sobie nie
poradzą. Bo są "tylko kobietami". A ja bardzo lubię
dowody na to, że krytycy się mylą ;)
2.
Obie bohaterki to twarde babki.
Poniekąd
nawiązałam już do tego w poprzednim punkcie. Muszę jednak dodać
jedno spostrzeżenie. Spotkałam się z opinią, że Katarzyna była
silną kobietą. I tak zdecydowanie było, ponieważ jej sytuacja
tego właśnie od niej wymagała. Gdyby pozwoliła sobie na bycie
bezradną kobietką, zginęłaby i ona, i jej rodzina. Nie mogła
sobie pozwolić na taki luksus. Jednakże miałam wrażenie, że
Katarzyna bardziej udaje silną i twardą, niż jest nią na prawdę.
W gruncie rzeczy nie można jej za to winić, nie miała łatwego
życia, brakowało jej również oparcia w jakimkolwiek mężczyźnie.
Mąż nie był raczej materiałem na opokę a dla synów sama musiała
być wsparciem. Brakowało też w jej życiu miłości z prawdziwego
zdarzenia.
Pod
tym względem Alicja trafiła nieco lepiej i z czystym sumieniem mogę
opisać ją jako twardą, silną kobietę. Dramatyczna historia jej
życia również ją do tego zmusiła, ale musiała chyba urodzić
się tak odporna psychicznie, bo nie wyobrażam sobie jak inaczej
mogłaby podejmować decyzje tak kategorycznie i zdecydowanie, i to w
obliczu takich cierpień.
3.
Obie postacie są postaciami historycznymi.
O
ile w przypadku Katarzyny Medycejskiej wszystko było dla mnie jasne,
tak już wieść, że Alicja istniała na prawdę, była dla mnie
lekkim szokiem. Alicja kojarzy mi się z fartuszkiem, królikiem,
dziwnymi miksturami i szczerzącym się kotem. To postać z mojego
dzieciństwa, którą szczerze mówiąc pamiętam słabo, jak przez
mgłę i zawsze kojarzyła mi się jedynie ze światem fantazji. Nie
podejrzewałam nawet, że mógł być jakiś pierwowzór, jakaś
prawdziwa dziewczynka, która nie chciała dorosnąć... Szok i
niedowierzanie.
Na
tym zakończę (wiem, dość niezgrabnie) ten wpis. I tak już
wystarczająco się rozpisałam. Podsumowując muszę jednak
stwierdzić, że to nie był zmarnowany czas i z czystym sumieniem
mogę polecić obie książki.
A
w kolejce do przeczytania czeka już kolejna książka: Dziewczęta
i kobiety Alice Munro.
Czytaliście?