niedziela, 5 marca 2017

C.W. Gortner "Wyznania Katarzyny Medycejskiej" i M. Benjamin "Alicja w krainie rzeczywistości"

W zasadzie to nie miała być recenzja zbiorowa. Tak się akurat zdarzyło, że w tym samym czasie skończyłam czytać te dwie książki i mimo, iż pozornie nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego, ja zauważyłam kilka rzeczy, które je łączą.
Obie te książki od bardzo dawna zalegały na moim "stosie płaczu" (przez niektórych nazywanym stosem hańby), wraz z innymi pozycjami, czekającymi na swoją kolej. Alicja spędziła na nim nieco więcej czasu, ale to Katarzynę zaczęłam czytać jako pierwszą, więc dajmy jej pierwszeństwo i tym razem.

Dla jednych była bezlitosną królową, którą wprowadziła Francję w erę barbarzyńskiej przemocy; dla innych oddaną wybawczynią monarchii.
Powieść odsłania przed nami intymny świat Katarzyny Medycejskiej, kobiety, która dla dobra rodziny i państwa podjęła zabójczą walkę o władzę, poświęcając swoje uczucia na ołtarzu powinności królowej.
"Wyznania Katarzyny Medycejskiej" to niezwykła podróż od baśniowej doliny Loary, przez bitewne pola wojen religijnych, po wypełnione motłochem ulice Paryża - podróż, której bohaterka jest jedną z najbardziej oczernianych i niedocenianych władczyń świata.
(źródło opisu: https://publicat.pl/ksiaznica)

Książka ma dobrą opinię na lubimyczytać.pl, tematyka jak najbardziej mnie interesowała, poza tym muszę przyznać, że mam słabość do kontrowersyjnych postaci, zwłaszcza kobiet, nic więc w tym chyba dziwnego, że gdy dorwałam Katarzynę w internecie za 7zł (!!), nie wahałam się ani chwili. Musiałam ją mieć!
Przyznaję, że nie miałam wcześniej styczności z autorem, co zawsze wiąże się z lekkim ryzykiem - są po prostu tacy autorzy, których się nie lubi, bez żadnego konkretnego powodu. Czy pan Gortner będzie jednym z nich?
Chyba się nad tym zbyt długo nie zastanawiałam. Historie królowych są pasjonujące same w sobie a ja byłam zdecydowana dobrnąć do końca, choćbym miała wkładać zapałki pod powieki!

O kim jest ta książka?
Jak podpowiada nam wujek Google Katarzyna Medycejska  (czy też Caterina Maria Romola di Lorenzo de' Medici) była księżną z rodu włoskich Medyceuszy. Bardzo  szybko została sierotą i trafiła pod opiekę ciotki. Ale i to nie trwało chyba zbyt długo, bo już jako czternastolatka została narzeczoną a później żoną delfina Francji. Warto wspomnieć, że zanim do tego doszło znajdowała się pod opieką nieprzychylnych jej (lekkie niedopowiedzenie) sióstr zakonnych, które postawiły sobie za punkt honoru upodlenie przyszłej królowej. Katarzyna miała jednak to szczęście (?), że dwóch jej stryjów było papieżami, a za sprawą jednego z nich wyruszyła do Francji, by stać się żoną młodszego syna króla i wszystko wskazywało na to, że to jedyny honor, jaki ją czeka. Jej mąż, nie dość,  że póki co nie miał przed sobą królewskiej przyszłości, to jeszcze miał kochankę i to taką, jakie śnią się po nocach wszystkim żonom. Diana de Poitiers mogła się wydawać kiepską konkurencją, nie była już młódką i miała na koncie małżeństwo, ale w jakiś sposób potrafiła owinąć sobie delfina wokół malutkiego palca. Katarzyna, jak większość żon z królewskich rodzin w tamtych czasach, godziła się na jej obecność w swoim życiu, choć najchętniej nafaszerowałaby ją arszenikiem i wrzuciła do najbliższej fosy. Latami tkwiła w cieniu swojej rywalki a potem było już tylko weselej. Początkowo nie mogła zajść w ciążę, ale gdy już jej się udało, urodziła dziesięcioro dzieci, w tym trzech królów Francji...Gdy po wielu, wielu latach zaczęła ją łączyć z mężem nić porozumienia, Franciszek zmarł a władzę przejął ich syn, Franciszek II. I ruszyła lawina prześladowań społecznych.
To były czasy po reformacji i Europa podzieliła się na katolicką i protestancką. Jako, że zawsze warto było mieć wsparcie papieża, a papież nie był zbyt pozytywnie nastawiony do protestantów oraz wielu było wtedy osób o skrajnych poglądach, rozpoczęły się prześladowania. Również w świeżo osieroconej Francji. Katarzyna, jako osoba (wbrew pozorom) tolerancyjna i miłująca pokój, próbowała zapanować nad zapędami katolików, ale była to bardzo trudna, żmudna walka, którą prowadziła do końca swoich dni...
Jako królowa-matka służyła radą trzem swoim synom i nie cofnęła się nawet przed wydaniem swojej córki, słynnej Margot, za hugenota, byle zapewnić pokój w państwie. Cóż, ten akurat pomysł nie do końca wypalił.
Podobała mi się i wciąż mi się podoba idea ukazania Katarzyny jako bardziej ludzkiej. Żaden władca nie jest potworem z bagien, choćby nie wiem jak uparcie pracował na taką opinię i fajnie jest czasem, dla odmiany, spojrzeć na człowieka z tej jaśniejszej (może nie bardzo, ale choć trochę) strony. Osoba, której przez wieki przylepiono łatkę krwiożerczej bestii, ma wtedy szansę być zrozumiana, poznana. Jak widać po opisie książki (i jak poniekąd wynika z fabuły), Katarzynę obwiniano o wiele rozlewów krwi. I trzeba przyznać, że choć autor stara się ze wszystkich sił "uczłowieczyć" Katarzynę, pokazać nam ją po prostu jako matkę i władczynię, znającą swoje powinności i wypełniającej je, to nie popada przy tym w przesadę. Często w tego typu powieściach raziło mnie nachalne wmawianie czytelnikowi, że potwór miał bardzo dobre powody, aby popełniać swoje potworności. Czy taka nachalna agitacja nie odnosi zwykle odwrotnego skutku? W tym wypadku autor prowadził ewidentną kampanię na rzecz poprawienia wizerunku Katarzyny, ale nie miałam ochoty rzucać książką po ścianach, czyli odniósł oczekiwany skutek. 
Katarzyna rzeczywiście wydaje się bardzo ludzka i autentyczna. Jej postać nie jest papierowa, po przemyśleniu sytuacji, można wczuć się w jej położenie i lepiej ją zrozumieć. Faktycznie popełniała mnóstwo błędów, nie raz chwytała się rozwiązań, które wydawały się jej najlepsze a po czasie okazywało się, jak fatalne były ich skutki. Ale o to właśnie chodzi, to uczyniło ją taką LUDZKĄ. 

Gdybym miała się do czegoś przyczepić, to zdecydowanie byłby to wątek miłosny po śmierci męża Katarzyny, Franciszka.  Nie chcę się nad tym zbyt bardzo rozwodzić, ale miałam momentami wrażenie, że czytam podrzędnego harlequina. Tak, rozumiem, że kobieta (nawet królowa) ma swoje potrzeby i romanse zdarzają się kobietom w różnym wieku i różnej sytuacji. Nie podobał mi się jedynie sposób, w jaki było to opisane.
Poza tym chyba nie mam zastrzeżeń.


Druga książka, Alicja w krainie rzeczywistości Melanie Benjamin, również opowiada o postaci, która istniała na prawdę. Co więcej, większość z nas znała ją od dzieciństwa, nawet o tym nie wiedząc.
Kim jest tytułowa Alicja?

Lewis Carroll, a wcześniej profesor matematyki w Oksfordzie i zapalony fotograf, rzucił urok na całe pokolenia czytelników, tworząc postać Alicji: dziewczynki wędrującej po Krainie Czarów. Kim była tajemnicza dziewczynka, która zainspirowała Lewisa Carrolla?
Była Alicją - ale w krainie bardzo rzeczywistej: dystyngowanego wiktoriańskiego uporządkowanego świata oksfordzkich wykładowców. Jej ojciec był dziekanem, a matka najważniejszą osobą w towarzystwie - królową, która czasem łaskawie ustępowała miejsca innym królowym, jak wtedy gdy odwiedziła ich Jej Wysokość Wiktoria. Ona i jej siostry miały być małymi damami. Alicja nie była. Zbyt często miała potargane włosy i podrapane kolana. I był dziwny jąkający się pan Dodgson, "ten uprzykrzony nauczyciel matematyki". Później on został Lewisem Carrollem, a ona jego Alicją... Ale najpierw pan Dodgson zabierał dziewczynki do Krainy Czarów: opowiadał - i fotografował.
Alicja nie rozumiała, dlaczego pewnego dnia nagle ich dom na zawsze zatrzasnął przed nim drzwi i oboje opuścili Krainę Czarów...
(źródło opisu: Wydawnictwo Amber, 2010)

Cóż, jak zawsze zafascynował mnie opis. Trochę też w tym było wpływu promocyjnej ceny. Z resztą co by to nie było, przekonało mnie do książki tylko na chwilę, bo po powrocie do domu jakoś przestało mnie do niej ciągnąć. Alicja przeleżała na półce dobrych kilka lat i pewnie leżałaby na niej dalej, gdybym nie postanowiła sobie, że zmuszę się do przeczytania pozycji, które od dawna na to czekają. I tak zabrałam Alicję na wycieczkę do moich rodziców, gdzie odcięta od świata (no, prawie), nie miałam nic lepszego do roboty, niż się za nią zabrać...
Nie żałuję. Choć książka ma na lubimyczytać.pl opinię gorszą od Katarzyny (6.98), to bardziej przypadła mi do gustu.
Mniej więcej wiadomo już o czym jest - tytułowa Alicja była tylko małą dziewczynką gdy stała się inspiracją do stworzenia bohaterki, która od wielu lat podbija serca dzieci i dorosłych na całym świcie. W jej życiu nie było królika z zegarkiem, wiecznie uśmiechniętego kota z Cheshire ani Kapelusznika. Był za to wiecznie zabiegany ojciec, kotka Dina i przyjaciel rodziny, pan Dodgson, jej pierwsza wielka miłość. W tej ostatniej kwestii bohaterka miała chyba pecha, bo choć z opisu wynika, że ów matematyk nie wyglądał jak Banderas i ciężko o bardziej nieciekawą osobistość, to miał spore powodzenie. Podkochiwały się w nim zarówno jej starsza siostra, jak i ich guwernantka. To chyba z resztą przyczyniło się do ich rozdzielenia, ale o tym za chwilę. 
Jej matka chciała, aby wyrosła na damę, ale Alicja miała zbyt dziki temperament. Podczas gdy jej siostra już jako mała dziewczynka, zachowywała się jak stara maleńka (siedziała jakby kij połknęła, zawsze dbała o to, aby się nie ubrudzić podczas zabawy i uczyła się trików, które w jej mniemaniu były stosowane przez dorosłe damy), ona nie potrafiła tego dokonać, nawet kiedy bardzo się starała. Sukienka zawsze musiała się ubrudzić! Prawdopodobnie właśnie to zwróciło na nią uwagę przyjaciela rodziny, mieszkającego w pobliżu pana Dodgsona. Alicja wyróżniała się wśród swojego rodzeństwa tym, że jako jedyna nie bała się być dzieckiem (co z resztą wcale nie podobało się jej matce). Nie bała się również kochać.
Pan Dodgson - moim zdaniem dość podejrzany typ - jako jedyny dorosły akceptował Alicję taką, jaką ona była. Nie wymagał od niej nienagannych manier i zawsze czystego kołnierzyka.  W jego towarzystwie dziewczynka czuła się ważna, akceptowana, doceniana i... kochana. Nie musiała udawać damy - była dzieckiem i tak chciała się zachowywać a matematykowi bardzo to odpowiadało. Zaryzykuję stwierdzenie, że to bardzo powszechne zjawisko. Dziecko, które nie znajduje akceptacji i spełnienia w rodzinie, lgnie do każdej osoby, która mu je zapewni. Od tego często rozpoczynają się dramaty - dziecko, szukając miłości i wsparcia, lgnie do dorosłego, który mu je zapewnie. Jak się potem okazuje, dorosły nie miał czystych intencji...
Wszyscy chyba wiedzą co mam na myśli. Pedofilię. Czytając początek tej książki, gdy Alicja jest jeszcze dzieckiem, często miałam wrażenie, że z tym właśnie mam do czynienia. Alicja nie kryje swojego uczucia wobec Dodgsona i nazywa po imieniu uczucia, które jej zdaniem on do niej żywi: miłość, pożądanie... Nikt mi chyba nie powie, że dorosły mężczyzna, patrzący z pożądaniem na dziecko nie jest - delikatnie mówiąc - podejrzany. 
No więc czytałam sobie tą książkę i czytałam, aż doszłam do kluczowej sceny. Alicja i jej dwie siostry, eskortowane przez pana Dodgsona, wracają do domu z pikniku. Siedzą już w pociągu a ponieważ mają za sobą długi, męczący dzień, Alicja zasypia. Za chwilę popełni błąd, który na zawsze odmieni jej życie. Na wpół we śnie, na wpół na jawie, całuje pana Dodgsona w usta a świadkiem pocałunku staje się jej siostra i natychmiast donosi o wszystkim guwernantce. 
Gdyby nie ich zazdrość, być może sprawa nie przybrałaby aż tak dramatycznych wymiarów. Choć jest to tylko moja refleksja - nie da się zaprzeczyć, że już sam fakt, iż pan Dodgson nie zaprotestował wynosi to zdarzenie z kategorii dziecięcego głupstwa, do kategorii czynów karygodnych. Bo, że dziecko podkochuje się w przyjacielu rodziny, który poświęca jej wiele uwagi - to  się zdarza i zazwyczaj jest niegroźne. Ale że ten przyjaciel nie protestuje wobec tak jawnego okazania uczuć - to jest już nie do pomyślenia. Nawet teraz, a co dopiero w wiktoriańskiej Anglii.
Koniec końców drzwi domu na zawsze zamykają się przed panem Dodgsonem. Alicja traci jedynego przyjaciela i sojusznika. Wrażliwa dziewczynka wyrasta jednak na ciekawą młodą kobietę i znajduje nową, dorosłą miłość. Co więcej, jest to miłość odwzajemniona i to nie przez byle kogo, a przez księcia. Ten związek nie podoba się jej matce, która zaplanowała już przyszłość młodzieńca z inną swoją córką, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że książę zakochał się bez pamięci i nikt nie będzie w stanie rozdzielić zakochanych!
Tak by pewnie było, gdyby historię nakręcono w Hollywood. Żyliby długo i szczęśliwie. Niestety tą historię napisało życie. 
Książę musi oczywiście uzyskać zgodę swojej matki, królowej, by poślubić ukochaną. I tu zaczynają się schody, ponieważ mimo początkowych nadziei, królowa ostatecznie nie daje im błogosławieństwa. Plotki na temat pana Dodgsona ciągną się za nią latami. Jakby tego było mało, w tym samym czasie umiera młodsza siostra Alicji, Edyta, jej jedyna przyjaciółka i powiernica. Wydaje się, że taki cios na zawsze odciśnie się w sercu naszej bohaterki i rzeczywiście tak jest. Na szczęście udaje jej się w końcu zaleczyć rany, choć widmo ukochanej siostry i utraconej miłości pozostaną z nią do śmierci...
Po 4 latach Alicja wychodzi za mąż i rodzi trzech synów. Gdy mijają lata a ona wiedzie bardzo beztroskie, choć chyba nie do końca satysfakcjonujące życie, nie spodziewa się jak wielki jeszcze czeka ją cios. 
Wybucha wojna a wszyscy synowie wyjeżdżają, by walczyć. Alicja obserwuje zmiany zachodzące w swoich synach, zauważa jak wojna odciska na nich swoje piętno. Coraz bardziej się boi i z dnia na dzień spodziewa się najgorszego. W końcu najgorsze nadchodzi. Dwaj synowie giną podczas walk. I paradoksalnie dopiero w tym momencie bohaterka zdaje sobie sprawę z uczuć, jakie żywiła do nich wszystkich. Zbyt późno dostrzega, że jej środkowy syn był jej ulubieńcem. Łapie się na tym, że wolałaby, aby zamiast niego umarł najmłodszy... Również w skutek tych wydarzeń dostrzega, że pól życia spędziła u boku mężczyzny, którego KOCHA. Myśląc wciąż o utraconej przed laty miłości księcia, nie dostrzegała tego aż to tej pory! Niedługo potem mąż również umiera, wojna się kończy i do domu powraca najmłodszy syn. Można by pomyśleć, że teraz będzie już tylko lepiej. Ale nie, teraz trzeba się zmierzyć z czymś, z czym córka dziekana i żona bogacza nigdy nie musiała się liczyć - z biedą. I w tej trudnej sytuacji ostatnią deską ratunku okazuje się dla Alicji... ona sama. Sprzedaż Alicji w krainie czarów podarowanej jej przez pana Dodgsona zapewnia jej nie tylko środki do życia, ale i rozgłos. Bo kto nie chciałby poznać prawdziwej Alicji?
To jest historia z happy endem. Alicja stwierdza w końcu, że jest szczęśliwa. Nie można jej jednak odmówić dramatyzmu. Na pewno jest to fascynująca opowieść o kobiecie uwięzionej pod postacią Alicji w krainie czarów. Od jej wydania, do samej śmierci, dla większości ludzi była po prostu uroczą blond dziewczynką z bajki, nie prawdziwą kobietą, matką, żoną...

Teraz pewnie rodzi się pytanie: dlaczego porównuję te dwie książki? Przecież to zupełnie inne historie! Owszem, ale mają kilka wspólnych cech:
1. Obie opowiadają historię kobiet. 
To tylko moje prywatne preferencje, ale zdecydowanie wolę książki pisane o kobietach i z ich perspektywy. Być może to zwykła kobieca solidarność, ale lubię czytać o kobietach, których życie nie oszczędza, a które mimo wszystko radzą sobie i pokazują światu na co je stać. Te dwie panie zdecydowanie to pokazały. Walka kobiet z przeciwnościami losu często może się wydawać skazana na porażkę, bo w końcu kobiety  to taka "słaba płeć" i często słyszą od mężczyzn (i nie tylko), że sobie nie poradzą. Bo są "tylko kobietami". A ja bardzo lubię dowody na to, że krytycy się mylą ;)
2. Obie bohaterki to twarde babki.
Poniekąd nawiązałam już do tego w poprzednim punkcie. Muszę jednak dodać jedno spostrzeżenie. Spotkałam się z opinią, że Katarzyna była silną kobietą. I tak zdecydowanie było, ponieważ jej sytuacja tego właśnie od niej wymagała. Gdyby pozwoliła sobie na bycie bezradną kobietką, zginęłaby i ona, i jej rodzina. Nie mogła sobie pozwolić na taki luksus. Jednakże miałam wrażenie, że Katarzyna bardziej udaje silną i twardą, niż jest nią na prawdę. W gruncie rzeczy nie można jej za to winić, nie miała łatwego życia, brakowało jej również oparcia w jakimkolwiek mężczyźnie. Mąż nie był raczej materiałem na opokę a dla synów sama musiała być wsparciem. Brakowało też w jej życiu miłości z prawdziwego zdarzenia. 
Pod tym względem Alicja trafiła nieco lepiej i z czystym sumieniem mogę opisać ją jako twardą, silną kobietę. Dramatyczna historia jej życia również ją do tego zmusiła, ale musiała chyba urodzić się tak odporna psychicznie, bo nie wyobrażam sobie jak inaczej mogłaby podejmować decyzje tak kategorycznie i zdecydowanie, i to w obliczu takich cierpień.
3. Obie postacie są postaciami historycznymi.
O ile w przypadku Katarzyny Medycejskiej wszystko było dla mnie jasne, tak już wieść, że Alicja istniała na prawdę, była dla mnie lekkim szokiem. Alicja kojarzy mi się z fartuszkiem, królikiem, dziwnymi miksturami i szczerzącym się kotem. To postać z mojego dzieciństwa, którą szczerze mówiąc pamiętam słabo, jak przez mgłę i zawsze kojarzyła mi się jedynie ze światem fantazji. Nie podejrzewałam nawet, że mógł być jakiś pierwowzór, jakaś prawdziwa dziewczynka, która nie chciała dorosnąć... Szok i niedowierzanie.

Na tym zakończę (wiem, dość niezgrabnie) ten wpis. I tak już wystarczająco  się rozpisałam. Podsumowując muszę jednak stwierdzić, że to nie był zmarnowany czas i z czystym sumieniem mogę polecić obie książki. 

A w kolejce do przeczytania czeka już kolejna książka: Dziewczęta i kobiety Alice Munro.

Czytaliście?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz